Tytuł – „Latawcy”
Autor – Artur Ziontek
Wydawnictwo – Eperons-Ostrogi
Rok – 2021
Zapewne zjedli już Państwo pierwszy tego lata rosół na tłustym kogucie, zatem pora na lekturę „Latawców”, by zdążyć przed ostatnim.
Lektura bowiem debiutanckiej powieści Artura Ziontka „Latawcy”, która niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Eperons-Ostrogi, które, warto zaznaczyć, nie byle kogo wydaje (Barthes, Handke, Kafka, Proust), jest idealna na ten nieco wolniejszy czas. Nie dlatego, że to powieść lekka, łatwa i przyjemna, bo taka nie jest, choć taka może się wydawać, ale dlatego, że okazuje się znakomitą powieścią do nieśpiesznych refleksji, do zastanowienia, może przemiany i dyskusji o istocie. Sprawia przy tym estetyczną i intelektualną przyjemność.
Artur Ziontek historyk literatury, edytor i regionalista. Autor wielu publikacji naukowych i popularnonaukowych z zakresu historii literatury i kultury dawnej Polski oraz przeszłości kulturalnej Podlasia, gdzie się urodził, wychował, gdzie żyje i pracuje w miejscowym ośrodku kultury. Jego debiut literacki można uznać za pokłosie tej dotychczasowej działalności – zainteresowań, doświadczeń, wieloletnich badań. Osadzony jest bowiem w tej właśnie podlaskiej rzeczywistości, którą autor zna jak żadną inną.
„Latawcy” to powieść fikcyjna, mało tego, powieść tę trudno nazwać nawet powieścią realistyczną. Paradoksalnie jednak można by posłużyć się tu formułą powieść oparta na faktach. Bo przecież cała ta historia opiera się na prawdzie. Cały świat przedstawiony, tło powieści, sam Kossów, język poszczególnych bohaterów, który oddaje ich pochodzenie, charakter, wykształcenie, a także czas w którym żyli, odniesienia do historii nie tylko Polski, ale i świata zbudowane są na prawdzie, na fakcie, na dokumencie, mają zakorzenienie w rzeczywistości. Prawda jest tu punktem wyjścia. Metafizyka zaś punktem dojścia.
Koniec lat trzydziestych XX wieku. Europa Wschodnia. II Rzeczypospolita. Podlasie. Kraina jedyna w swoim rodzaju. Kossów – jedna z podlaskich miejscowości, zdegradowana z miasta do wsi, choć w powszechnej świadomości funkcjonująca wciąż jako miasteczko.
Nad miejscowym kościołem „kilka osób systematycznie widuje unoszących się na niejakiej wysokości […] zmarłych” (s. 10), kossowianie zwali te zjawy latawce bądź latawcy. To widma ludzi, którzy poumierali, półprzezroczyste mary, „rzeczywiste i nie” [s. 218], „osobliwy podniebny tłum, tworzący dość spójny zbiór podobny do chmur” (s. 102), ludzkie powidoki, „mgliste postacie zawieszone nad kościołem jak pranie na sznurku” (s. 99), nie dla wszystkich widoczne, które niekiedy da się podsłuchać, a nawet nawiązywać z nimi rozmowę.
Sprawa zaczęła niepokoić władze państwowe – przedstawicieli Ministerstwa Administracji i Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Obawiano się „jakiegoś kultu albo i, nie daj Bóg, religii” (s. 17). „Rządy od dawna próbowały kwestie metafizyki rozstrzygać na najwyższym szczeblu decyzyjnym. Nie może przecież istnieć coś, jakikolwiek element życia, który nie mógłby być obwarowany przepisami. […] Jeśli więc ktoś chce wierzyć w coś, czyli uczestniczyć w jakiejś religii – proszę bardzo! Państwo nie mówi „nie”. Państwo tylko uporządkuje bezpańskie rozpasanie” (s. 104).
Jasne było, że sprawa będzie się rozwijać „jak epidemia, której ogniska wybuchają nagle i zupełnie niespodziewanie” (s. 56), dlatego należało zająć się tym niezwłocznie. Latawców widziano już w innych pobliskich miejscowościach, ale Kossów był pierwszy. Kossów był „przypadkiem zero” (s. 15), „macierzą zjawiska” (s. 15), dlatego pierwsze kroki tam właśnie należało skierować.
Do zbadania i wyjaśnienia sprawy latawców wyznaczono niejakiego Walentego Konopkę, komisarza policji państwowej, pracownika tajnego Departamentu Wyznań i Dusz Zawieszonych. Zostaje on oddelegowany tymczasowo z Warszawy do Kossowa z tajną misją – tajną, choć w Kossowie, gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, tajne jest jawne.
Już następnego dnia Konopka przybywa do Kossowa i od razu zabiera się do pracy. Przez kolejne strony powieści towarzyszymy komisarzowi w jego poczynaniach.
Wszystko jest tu jak Pan Bóg przykazał. Jest prolog, który, jak dawniej bywało, wprowadza w świat przedstawiony, jest epilog, który, jak dawniej bywało, jest swoistym postscriptum opowieści, a pomiędzy nimi pięć rozdziałów – pięć osobnych opowieści składających się na jedną całość, której przewodzi Walenty Konopka – człowiek z zewnątrz, z centrum, którego wrzucono w sam środek obcego mu świata, peryferii. Te pięć rozdziałów, to pięć opowieści o bohaterach z wnętrza tej obcej komisarzowi krainy.
Poza tym, że powieść zbudowana jest po bożemu, to jeszcze, jak na dobrą literaturę przystało, na warstwie fabularnej się nie kończy. Ma drugie, a może i trzecie dno. Jest pełna symboli, aluzji, odniesień do literatury, kultury i historii. Od kompetencji odbiorcy, jego czujności zależy ile odczyta, ile znajdzie dla siebie, jak bardzo będzie to satysfakcjonująca lektura.
„Latawcy” to powieść niedzisiejsza, rzec by można jakaś anachroniczna, płynąca nie z nurtem współczesnej literatury, a gdzieś obok, osobno, poza, bez oglądania się na aktualne tendencje, powieść o jaką dziś trudno, napisana pięknym językiem, czerpiąca z najznakomitszych tradycji, mieszająca różne konwencje (kryminał, powieść grozy, powieść historyczna, powieść metafizyczna) i mówiąca o tym, z czym dziś zmaga się ludzkość (i nie o pandemię tu chodzi), dla której czas, nie jak w Kossowie zwalnia czy niekiedy nawet zatrzymuje się, by można było dostrzec co nieco, tylko przyspiesza, goni, nabiera takiej prędkości, że niemożliwością jest zobaczenie czegokolwiek.
Ziontek proponuje nam chwilowe zatrzymanie się, zjazd na boczny tor, by złapać dystans, pion, zastanowić się, dostrzec sprawy ważne i ważniejsze. Będzie zabawnie, żartobliwie, będzie mądrze, inteligentnie, ale także podstępnie i niepokojąco.
W chwili postawienia przez komisarza stopy na kossowskiej ziemi otwiera się nie tylko przed bohaterem powieści, ale i przed jej odbiorcami, wszechświat.
Tu nic nie jest pewne. Zacierają się granice między tym, co rzeczywiste, materialne, dotykalne, a tym, co poza, co nierealne, metafizyczne. Poszczególne wydarzenia są z pogranicza jawy i snu. Nie wiemy na ile są realne, do jakiego porządku przynależą, jaki jest status tego wszystkiego. Te dwie odrębne rzeczywistości nie biegną tu jednak odrębnymi torami. Zazębiają, nachodzą na siebie, uzupełniają, współistnieją, tworząc jedną spójną całość.
Kossów, daleki od statusu metropolii, mityczna kraina, to mikrokosmos, miejsce każde, kraina jak każda inna, niezależnie jaki czas, jaka przestrzeń – „obraz miast wielkich” (s. 34) w mniejszej skali, gdzie wszystko skupia się jak w soczewce, gdzie mieszkańcy, tak jak wszędzie indziej, „twierdzili, że mieszkają w centrum wszechświata” (s. 74).
Tu każdy wyjazd za miedzę był podróżą „na obrzeża rzeczywistości” (s. 74), tu wszystko ma swój rytm, tu czas nie odgrywa większej roli, niekiedy zwalnia, „by można było dostrzec to, co dostrzec warto. […] Przeszłe i przyszłe łączyło się w nieubłaganej dyktaturze zwykłego dzisiaj” (s. 28), a niekiedy nawet zatrzymuje się, tu tradycja odwiecznie zmaga się z nowoczesnością, tu „Materia zderza się z ideą, ciało z duchem, chleb z komunią, Augustyn z Tomaszem, rabin z cadykiem, msza z mistyką, a judaizm z chasydyzmem” (s. 50-51), rozum z wiarą, postęp, nauka, zdrowy rozsądek z zabobonem i przesądem, tu, jak wszędzie, wszyscy słyszą głosy, tu każdy ma własnych „przepowiadaczy i podpowiadaczy […]” (s. 190), tu żywi z umarłymi, zjawami, duchami, z nadprzyrodzonymi istotami jak pod jednym dachem żyją.
Mieszkańcy tego kossowskiego wszechświata tworzą barwny korowód. To dwie siostry, dla których wszystko co tajne, jest jawne, których uwadze nic nie ujdzie – znająca swą wartość Halina Grzawłowa i wrogo nastawiona do „cudaków” Jadwiga Opałowa, ruda Wenus – tajemnicza Podlasianka, z powodu której mężczyźni wyzbywają się „racjonalnego myślenia na koszt falujących zmysłów, rojących pragnień i obrazów” (s. 213), z powodu której ulatuje z mężczyzn to „coś, co zowią tu zdrowym rozsądkiem” (s. 213), wyemancypowana Balbina Bzięcin, nowoczesna i wyzwolona Romana Jakimiak.
To przodownik-żandarm Hipolit Besztak z rodziny o tradycjach żandarmeryjnych, drużnik i kolejarz Adolf Domański – amator rosołu na tłustym kogucie, felczer Hieronim z niewyraźnym nazwiskiem, który mimo swego racjonalizmu miał pewność, że zmarli rodzice bytują gdzieś poza fizycznością, urodziwy Marianek, który czas i sposób śmierci przepowiada i myśli cudze odgaduje, Franek z „pogruchotanym polityką, szpitalem i lekami umysłem” (s. 91), krawiec Janusz vel Jan co Żydom szył chałaty, Szczepan Wąsacz z pektoralikiem i tajemnicą w kieszeni, furman Anuszewski – wioskowy Ezop.
To lokalny obserwator, goj, Kazik Brzeszczot z niebieskim notesem, latawiec zero Kuszel Anzlewicz, Żyd i Ryfka Albersztein, Żydówka, których rodzice ze zgryzoty skamienieli, mieszkający z miłością pod jednym dachem, Bolesław i Bolesława Michałowscy zmagający się z plicam polonicam, stary Abram Liberman, który snu się przestraszył i polskiej mowy zapomniał, sumienny Barnaba, który, uzbrojony w ołówek i zeszyt, nie znał litości.
Te postacie z galerii kossowskiego mikrokosmosu pojawiają się na kartach powieści jak bronowiccy weselnicy na kartach dramatu Wyspiańskiego. Pojawiają się nagle, by przystanąć, złapać oddech, opowiedzieć swoją historię, podzielić swymi myśleniami, wymienić poglądami, wygłosić swe kwestie i zniknąć ze sceny równie nagle, jak się pojawili.
Konopka zaś to postać osobliwa, wrażliwy, empatyczny, inteligentny, bystry, otwarty, działający niekonwencjonalnie, oczytany, obyty, obieżyświat, ekskluzywny dżentelmen, Sherlock Holmes i Herkules Poirot w jednym.
Posiadacz szczególnych talentów, nadprzyrodzonych rzekłby ktoś. Wie bowiem co już się wydarzyło, niekiedy potrafił też przewidzieć przyszłe zdarzenia. Legenda głosi, że z twarzy, gestów, spojrzeń odczytuje każdy fałsz i każdą prawdę, że czyta w myślach. To ktoś, kto bierze pod uwagę istnienie „innej organizacji świata” (s. 193), kto wie, że sen „przetwarza rzeczywistość sprawniej niż trzeźwy umysł” (s. 236), że możne „dokończyć sprawy rozpoczęte za dnia, a nawet takie, które za dnia wydawały się niemożliwe” (s. 236), kto z pokorą przyjmuje wieść, że nie pojmie „do końca reguł, które światem kierują, bo nie można ich pojąć” (s. 235).
To ktoś, kto błyskawicznie rozeznaje się w przydzielanych mu sprawach. Niezrównany w odnajdywaniu ludzi i rzeczy. To też ktoś, kto szybko odnajduje się w nowych okolicznościach. Ktoś, kto akceptuje codzienność, kto umie zadbać o swe poczucie komfortu. Doświadczenie, wydarzenia dziejowe i obowiązki służbowe, nauczyły go tego. „Wyszkolony latami przemieszczania się zmysł dobrego samopoczucia, jak to definiował, został rozwinięty niemal do perfekcji” (s. 72). Wychodzi bowiem z założenia, że lepiej pogodzić się z zaistniałym stanem rzeczy, odnaleźć spokój i czuć się dobrze, niż walczyć z nim i czuć się źle.
I ów Konopka wraz ze swoją legendą przybywa na peryferie, na senną prowincję, na pogranicze II Rzeczypospolitej, na kresy, do tej nieznanej mu krainy, w której zmienia się postrzeganie rzeczywistości, która wywołuje dezorientację, w której nic nie da się przewidzieć, nad którą nie da się zapanować, która wymyka się spod kontroli, której mieszkańcy od razu rozpoznają w nim przybysza nie z tego świata.
Poznaje, zerka, patrzy, podgląda, chłonie, zwiedza, rozeznaje się, spaceruje wśród „galaktyki istnień i spraw” (s. 212). „Bez żadnej tezy, bez przyrządów innych niż zmysły i umiejętność przetwarzania we wnioski dostarczonych przez nie bodźców” (s. 192). Obserwuje mieszkańców i wsłuchuje się w ich rozmowy. „A słyszał je przecież doskonale, karmił się nimi, od zawsze żywił, dzięki nim rósł w siłę i zdobywał darmowo wręczone doświadczenie, niczym harcerz wypocone odznaki. Słuchał i patrzył. A ludzie dawali się słuchać i oglądać, beztrosko oddawali swoje słowa i zdania, Konopka zaś bez zbytniego skupienia przetwarzał je i łączył na bieżąco […]” (s. 195). Jak ktoś widzący więcej, ktoś ponad, jak jakiś demiurg, siła sprawcza, kreator świata, który tworzy „płynną dla siebie opowieść” (s. 156), który nadając „nową formę i nową kolejność” (s. 175), zastanawia się „czy oby z takiego rozstawienia nie uformuje się nowa bryła opowieści” (s. 175).
I na styku tych jakże odmiennych rzeczywistości – centrum świata i jego peryferii, jawy i snu, wiary i rozumu, znanego i nieznanego rodzi się opowieść jakże uniwersalna, jakże aktualna – opowieść o miłości i nienawiści, o wierze i nauce, o sercu i rozumie, o złu, o fizyce i metafizyce, opowieść o ludziach żyjących tam i tu, kiedyś i teraz.
Paradoksalnie reprezentantem świata zewnętrznego nie jest Konopka a felczer Hieronim, który przybył piętnaście lat wcześniej do Kossowa, by objąć posadę miejscowego medyka – dyplomowany lekarz, pan kształcony, pan mądry, jak nazywają go miejscowi, człowiek nauki i rozumu.
To człowiek, który stale zaznacza swe wielkomiejskie pochodzenie, zainteresowanie dla spraw wyższego rzędu, który tęskni za „wysublimowanym doświadczeniem” (s. 73), za rozmowami o literaturze, malarstwie niderlandzkim, który wolałby żyć gdzie indziej, wśród innych spraw i ludzi, który wyobraża „sobie swój światek trochę większym niż jest” (s. 73), który pragnie odciąć się od „folklorystycznej postawy gminu” (s. 81), który uczy miejscowych dobrych manier i poprawności językowej, który tępi przesądy, zabobony i „ciemną barbarzyńską głupotę” (s. 245) bez wejrzenia pod powierzchnię, wykpiwa wiedzę z dziada pradziada, powtarzając, że „to jedna wielka bzdura i bujda ciemna” (s. 254), który uświadamiając innych „ingeruje w świat ich wierzeń” (s. 255), który prowadzi „nierówną walkę pomiędzy wolą a rzeczywistością, między teorią a praktyką, pomiędzy sobą a Podlasiem” (s. 74).
Hieronim to człowiek, który „nie widzi latawców, bo […] kwestionuje możliwość ich istnienia” (s. 258), to było kwestią wiary, a on nie ma jej wiele „jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone” (s. 248), choć wierzy, że w Kossowie czas wolniej płynie i w pozaziemskie bytowanie zmarłych rodziców.
Konopka zaś jest tym, dzięki któremu dochodzi do ujawnienia pozornej odrębności dwóch rzeczywistości. To on, niczym Sokrates na ateńskich ulicach, pokazuje absurdalność granic, podziałów, antagonizmów pomiędzy ciemną i naiwną prowincją a oświeconym centrum czy odrębność porządków. Odwieczny spór klasyków z romantykami Ziontek, podpierając się chociażby Koheletem, Eurypidesem, Pascalem pokazuje w kolejnej, nowej odsłonie.
Konopka wytyka ludzkości małość, niskie pobudki, brak zrozumienia, empatii, upodobanie w osądzaniu, krytykowaniu innych, szydzenie z innych, brak zainteresowania wspólnym dobrem i poszanowania dla ogółu, „rozczłonkowanie” (s. 254), egoizm, miłość własną, poczucie wyjątkowości, „mniemanie o sobie […] monumentalne” (s. 256), pychę, butę, rozpasanie moralne, brak granic, zasad, umiaru, poczucie nieomylności, wszechmocy, „wszechwiedzy i umiejętności wyjaśnienia wszystkiego” (s. 257).
Zarzuca też unieważnienie świata pozazmysłowego, zaniedbanie duchowe, a raczej degradacja tej sfery życia, i „ureligijnienie rozumu, jako możliwości wytłumaczenia każdego zjawiska racjonalnie. […] A wszystko, co nie poddaje się wyjaśnieniu rozumowemu znika. […] Nie ma […] tego, czego nie da się wytłumaczyć rozumem” (s. 258). Nie widzi się więc żadnych latawców, ani żadnych znaków, które, gdyby wyjść poza granice rozumowego poznania, byłby zauważone, odczytane, wzięte pod uwagę.
„A te kossowskie latawce, […] przypomniały nam, że jesteśmy zwykłymi ignorantami chełpiącymi się swoją powierzchowną wiedzą, choć z tej powierzchowności nie zdajemy sobie sprawy. Albo nawet nie chcemy sobie zdawać. Po co to nam? Gdyby ktoś, przechodząc między nami rzucał nieustanne pytania, na które nie znamy odpowiedzi, a sam powtarzał, że wie, iż nic nie wie, okrzyknięto by go prostakiem i durniem… – A pewnie i prowokatorem – […]” (s. 258-259).
„[…] przez to zamknięcie się nie rozwijamy naszej wiedzy, chłoniemy jakieś naskórkowe osądy innych i traktujemy je jako fakty. Im bardziej wierzymy w rozum, tym bardziej przestajemy myśleć i odrzucamy wszystko, czego zrozumienie sprawia nam trudność. I stąd nie rozumiemy znaków, które się pojawiły na kossowskim niebie” (s. 259).
Nie brzmi to jakoś znajomo? Pora więc na refleksję. Może przemianę.
Ostrzegam zatem, „Latawcy” to powieść podstępna. Niewinna pozornie, naiwna jakby. Płynie się przez nią bez oporów, jest lekko, zabawnie, aż tu nagle, jakby mimochodem, nie wiadomo kiedy, odbiorca orientuje się, że rzecz dotyczy kwestii fundamentalnych dla ludzkiego żywota, które wyrywają człowieka z błogiej nieświadomości. „Latawcy” to także powieść niepokojąca. Jest bowiem na wskroś aktualna. Opowiada o wydarzeniach sprzed wieku, niby gdzieś, kiedyś, a jakby tu i teraz.
Można tylko pogratulować takiego debiutu, tak dojrzałego w swej naiwności, i w odosobnieniu gabinetowym pozazdrościć.
*Wszystkie cytaty z powieści pochodzą z tomu, Latawcy, Artur Ziontek, Kraków 2021.